Przeskocz do treści

Ze wszystkich okresów roku liturgicznego najbardziej lubię ... okres zwykły. Oczywiście, święta i uroczystości mają niezwykłą moc i urok, ale traktuję je raczej jako "deser" po treściwym posiłku okresu zwykłego. Nie jest trudno wejść w atmosferę świąt. To bardzo dobrze! W naszym domu skracamy regułę świadomie do minimum. Gramy w gry z dziećmi, odwiedzamy przyjaciół i rodzinę i przyjmujemy odwiedziny, przygotowujemy posiłki. Po prostu odpoczywamy w Bogu i myślę, że to jest bardzo dobre! Przecież święta to jakby wejście w wieczność, w ten "ósmy dzień", czas poza czasem.

Okres zwykły ma za to inną funkcję w naszym życiu: funkcję można by rzec diagnostyczną i rozwojową. Kiedy bowiem zaczyna się tzw. proza życia, kiedy wchodzimy w codzienne obowiązki, bardzo łatwo zdemaskować nasz stan ducha. Jeśli dni są szare, przeżyte w nudzie lub w pośpiechu od razu widać, że nie żyjemy "tu i teraz" miłością i ofiarą. Jeśli nie jesteśmy zanurzeni w Bogu, nie żyjemy w skupieniu wewnętrznym, życie staje się trudne: rozpoczyna się gonitwa, nieakceptacja tego, co właśnie przychodzi, wkrada się lęk. A przecież i w okresie zwykłym wieczność stoi u naszych drzwi. Pascha może się uobecniać w każdym czasie! Jeśli każda sekunda nie zostanie zakonsekrowana i nie zatętni miłością, zaczynamy żyć poza sobą i, co gorsza, poza Bogiem. Cisza nas stresuje, a samotność zaczyna ciążyć.

Jako członkowie WMU jesteśmy powołani do zjednoczenia oblubieńczego. Do tego powołany jest każdy z nas, niezależnie od płci i stanu. Nie można jednak poznać Oblubieńca jeśli się z Nim nie przebywa sam na Sam. Nie można usłyszeć Jego słów, jeśli się nie zamilknie. Nigdy nie będzie za dużo milczenia i samotności w naszym życiu, ponieważ to właśnie one są drogą i warunkiem zjednoczenia.

Chcemy żyć kontemplacyjnie i kontemplować życie, którym jest Bóg. Nie można jednak tego w sobie wyćwiczyć. Kontemplacja jest bowiem wlana, a raczej nieustannie wlewana przez Ducha świętego w nasze serca. Ten proces nie skończy się dopóki Bóg nie stanie się wszystkim we wszystkich, a więc w każdym z nas.

Na tym opieramy między innymi rozeznanie, jeśli chodzi o powołanie do naszej wspólnoty - gromadzi ona ludzi, którzy zostali wezwani i odpowiedzieli na to wezwanie. Odpowiedź może paść lub nie. A kiedy już padnie, można ją ponawiać lub poprzestać na tym co już się dostało. Odpowiadamy jednak życiem i decyzją, a nie słowem: "Pociągnij mnie, biegnijmy" to pieśń, którą można wyśpiewać tylko własnym życiem.

Nasze życie duchowe cechuje przemienność. Raz jest łatwiej, raz trudniej. Niekiedy jak na skrzydłach mkniemy ku ciszy, kiedy indziej cisza nas męczy, boimy się jej. To, co chcę nam wszystkich powiedzieć na początku tego okresu zwykłego to przestrzec nas przed legalizmem, który polega na wypełnianiu prawa (reguły) w naszej wspólnocie. Można bowiem tak sobie zorganizować dzień ( a tyczy się to zarówno małżonków jak i bezżennych), że będzie on po brzegi wypełniony. Szczególnie diagnostyczne są tu wieczory: co robimy wieczorami, co dzieje się w naszym wnętrzu kiedy zapada zmrok?

Niektórzy mają w sobie takiego "szachraja wewnętrznego", który sprawia, że wolą pomodlić się rano, a wieczorem mieć "czas dla siebie", dla pracy zawodowej lub rozrywek. Owszem modlitwa poranna jest niezwykle ważna, ale poranki "mniej bolą" gdy jesteśmy sami. Rano nasze głowy są pełne tego, co nas czeka, wyrywamy się już do zajęć i obowiązków. Nawet jeśli ktoś wstaje rano, aby się pomodlić, może nie wejść w milczenie wewnętrzne.

Wieczory natomiast są ze swej natury lepsze do wyciszenia, do wejścia w Bożą obecność, do wejścia w wewnętrzną celę. Miasto zaczyna się już uciszać. W domu można mniej mówić, w ciszy krzątać się po domu. Szczególnie wezwani do tego są bezżenni. Z tego punktu widzenia ich stan, trudny i może przejściowy, staje się szczególną łaską. Może właśnie i po to są bezżennymi ( nie tylko, ale i po to), aby pełniej i szybciej wejść w zjednoczenie. Zresztą wezwanie do wieczornej ciszy dotyczy także małżonków. Małżonkowie również mogą mniej mówić do siebie lub w ogóle zamilknąć w porze wieczornej, gdy dzieci już śpią (jeśli poczują się do tego zaproszeni).

Jeśli nie ma tego dążenia i nie odpowiadamy na wezwanie Ducha Świętego pojawia się nuda, znużenie, a może nawet i rozpacz. Stąd taki lęk przed cichymi wieczorami - staramy się je jakoś wypełnić: planujemy odwiedziny, jakieś wyjście, jakąś pracę, albo przynajmniej telewizję, radio lub video. Podczas gdy cisza wieczorna może się stać wielką łaską i przenosić się na cały dzień i nasze życie.

Tylko w milczeniu można odkryć, że samotność jest niezbędna, abyśmy mogli znaleźć drogę do Tego, Który nas zamieszkuje. Właśnie w tej ciszy Bóg zaczyna mówić, pociąga nas dalej, nie tylko wtedy gdy klęczymy, lecz gdy w milczeniu wykonujemy ostatnie porządki przed snem. Bóg pociąga nas dalej i dalej... Niektórych może pociągnąć na przykład do całkowitego wyrzucenia telewizji ze swego życia, innych może do dosłownego zamilknięcia jakiegoś dnia. Każdy usłyszy to wezwanie: małżonkowie i bezżenni, tylko musi słuchać.

Wezwanie Boga wymaga od nas odpowiedzi: a to jest najczęściej zerwanie, czyli asceza. Gdy nie odpowiadamy, Pan przestaje nas pociągać, owszem ciągle z nami jest, ale nie zadaje już pytania, które stawia tylko wybranym: "Czy miłujesz mnie więcej, aniżeli Ci?"

Zróbmy więc rachunek sumienia z wieczorów. Jak wyglądały nasze ostatnie wieczory? Czy się ich nie boimy, czy nie niszczymy łaski, która może się z nimi wiązać? Chciałbym tu dość mocno powiedzieć niemal o obowiązku wieczorów i samotności w naszej wspólnocie i zakończyć słowami Abby Mojżesza: " Pozostawaj w swej celi, a ona cię nauczy wszystkiego, co powinieneś wiedzieć".

Dla nas te słowa mogłyby brzmieć następująco: "Pozostań w swym domu, pokoju kawalerce wieczorami, zbyt pochopnie nie rezygnuj z samotności, ciszy i milczenia, które ci proponuje wieczór, a to wyciszenie nauczy Cię Wszystkiego"

Marcin Gajda

Źródło

Niedługo kończą się wakacje. Zaczyna się kolejny rok szkolny. Co przyniesie ze sobą, któż to wie? Od września Nincia, Nelcia, Gabryś, Emiś, Pawełek, Ignaś rozpoczną szkołę w domu.
W naszej rodzinie przygoda z edukacją domową trwa już kilka lat. Każdy rok jest inny i w pewien sposób pozwala nam jeszcze bardziej wzrastać. To niesamowite, lecz ta pełna wspólnota rodzinna pokazuje nam, kim jesteśmy, że posiadamy niepowtarzalną i sobie właściwą duchowość, że niesiemy ze sobą dziedzictwo minionych pokoleń.
I tak jak w ciele, gdy boleje jeden z członków, odczuwają to wszystkie. Ciężko przeoczyć zmiany w najbliższych, nie dostrzec wzrostu, radości czy zmartwienia.
Jedna z mam, która po dwóch latach nauki szkolnej zdecydowała się na edukację domową, na egzaminach powiedziała: „Odzyskałam swoje dziecko”. Tak, to prawda, w ten sposób można je odzyskać. To takie rodzinne odkrycie, że dzieci niechodzące do szkoły mniej chorują, są radosne, mają więcej sił, nie są zainteresowane tym, co posiadają inni, i cieszą się swoimi rodzicami i rodzeństwem.
Proszę tylko nie myśleć, że to swoista sielanka – absolutnie nie. Edukacja domowa wymaga przede wszystkim od rodziców, a później od dzieci. To nieustająca praca nad sobą, nad przemianą naszego postrzegania czy myślenia. Samo życie w ten sposób przynosi wiele zmian, a co dopiero pełna konfrontacja z naszymi ukochanymi dziećmi. Wtedy właśnie można stwierdzić za Janem Pawłem II, że wychowywanie to wzajemne obdarzanie się człowieczeństwem.
W pewnym stopniu twierdzenie, że edukacja domowa to styl życia, znajduje swoje uzasadnienie w praktyce codzienności. Nauką staje się każdy dzień, sytuacja, spotkanie czy lekcja.Możliwości i pomysłów jest wiele. Niektórzy rodzice realizują naukę według podręczników, wykorzystując wolny czas na rozwijanie wspólnych pasji. Są tacy, którzy realizują podstawę programową (dla niewtajemniczonych jest to wiedza potrzebna do opanowania na egzamin kończący rok szkolny) według własnych pomysłów.
Często są to lekcje w muzeach, na uczelniach czy w plenerze. Materiałów edukacyjnych wyszukują w bibliotekach, księgarniach lub w internecie. Zdarza się też, że lekcje odbywają się pod okiem nauczyciela przychodzącego do domu.
Wymaga to niewątpliwie czasu, który należy poświęcić naszym dzieciom. Jest to na tyle nienaturalna dla współczesnego człowieka rzeczywistość, że pomimo społecznie pożądanego takiego modelu edukacji w Stanach Zjednoczonych korzysta z niego tylko 5 proc. dzieci w wieku szkolnym, a co dopiero w społecznie odradzającej się Polsce. Trzeba sobie więc zdać sprawę, że edukacja domowa nie jest popularna i przypuszczalnie nie będzie.
W mijającym roku szkolnym zaangażowanie w wewnątrzszkolną strukturę edukacji domowej wydało plon zrealizowanego programu stypendialnego i stworzenia indywidualnej ścieżki rozwoju dla naszych uczniów. Zaowocowało to świetnymi wynikami maturalnymi.
Sami uczymy w ten sposób już od kilku lat czworo naszych dzieci, prowadzimy segment edukacji domowej w kilku placówkach oświatowych. W szkołach tych rodzice sami decydują, czego i jak chcą uczyć swoje dzieci, realizując podstawę programową. Zobowiązani są jedynie zdać egzaminy na koniec roku szkolnego, tylko te, które wyznaczają odpowiednie rozporządzenia Ministerstwa Edukacji Narodowej.
Poza tym w ciągu całego roku staramy się udzielać wielorakiego wsparcia rodzinom, które tego potrzebują. Dzieci znajdujące się pod naszą opieką zaskoczyły nas naprawdę miło. Wspólna rodzinna praca przyniosła bowiem wspaniałe owoce. Nasze niekiedy niełatwe egzaminy nie stanowiły dla nich trudności. W pełni wykorzystały wiedzę, którą posiadały.
Mam nadzieję, że wsparła je przyjazna atmosfera, o którą dbaliśmy podczas egzaminu, jaki muszą zdać na koniec roku, aby uzyskać tak jak inni uczniowie świadectwo szkolne. Oceny w znacznej większości były piątkowe.
Mieliśmy okazję oglądać piękne i pomysłowe prace. Słuchać utworów skomponowanych przez ośmioletnią Helenkę, która wraz z rodzicami odkryła powierzony im przez Stwórcę talent. Mogliśmy zapoznać się z wyjątkowymi akwarelami, szkicami i rysunkami Joanny – wartymi ekspozycji w niejednej galerii. Rodzice zauważają, że często nie byłoby im dane odkrycie na nowo możliwości własnych i dzieci, gdyby nie podjęcie wyzwania, jakim jest edukacja poza szkołą.
Ksiądz prof. Jerzy Bajda zauważa, że „rodzina zawsze była właściwym, naturalnym środowiskiem wychowania człowieka, (wychowania) rozumianego w sposób integralny, to jest nieoddzielający oświaty od formacji moralnej i duchowej osoby”.
Przez prawie pięćdziesiąt lat bezwzględnego obowiązku szkolnego skutecznie wyparto z mentalności Narodu Polskiego tę niegdyś powszechną i niezbywalną więź pomiędzy wychowaniem a nauczaniem, pomiędzy mistrzem a uczniem.
Między innymi ten właśnie proces zapoczątkował zjawisko marginalizacji roli rodziny, już nie tylko w szeroko rozumianej przestrzeni życia społecznego czy politycznego, jak miało to miejsce wcześniej na przykład podczas tzw. rewolucji przemysłowej w XIX wieku. Dotknęło ono bowiem newralgicznego punktu, jakim dla wewnątrzwspólnotowego wymiaru rodziny jest naturalne prawo do wychowania potomstwa.
W Polsce prawo stanowione unikało ingerencji w wewnętrzne życie rodziny aż do roku 1956, kiedy to ograniczono wolność rodziców i ich realny wpływ na kształtowanie własnych dzieci, poprzez nakaz przymusowej edukacji szkolnej. Przestało być społecznie oczywiste, że rodzice mogą wybrać, czy ich dziecko uczyć się będzie w domu, czy w szkole. Dopiero w 1991 roku pojawiła się na nowo, w dość skromnej formie, możliwość ustawowa na spełnianie obowiązku szkolnego poza szkołą.
Obecnie ustawa O systemie oświaty pozwala każdej rodzinie ubiegać się o pozwolenie na edukację domową na dowolnym etapie nauki szkolnej, tzn. od zerówki po maturę. Co należy zrobić po podjęciu takiej decyzji? Biorąc pod uwagę nasze doświadczenia, dobrze jest skontaktować się z rodziną, która uczy swoje dzieci w domu, i porozmawiać, czego możemy się spodziewać, z jakiej poradni czy szkoły skorzystać. Rozmowa taka może zaoszczędzić nam bowiem różnych problemów czy rozczarowań.
Następnie należy uzyskać opinię z poradni psychologiczno-pedagogicznej dla naszego dziecka, która jest jednym z podstawowych dokumentów składanych wraz z wnioskiem i oświadczeniami rodziców do szkoły. Istotnym elementem funkcjonowania w praktyce naszej rodzinnej edukacji będzie wybór szkoły, w której dziecko będzie musiało zdać na koniec roku egzaminy klasyfikacyjne z obowiązkowych przedmiotów. Dlaczego? Dlatego że szkoła może, choć ustawowo nie musi, nadawać swoisty rytm naszej nauce. Może wymagać od nas realizowania konkretnych podręczników, przyjeżdżania na niektóre odpłatne zajęcia lub wręcz narzucać egzaminy z przedmiotów ponad te, które obowiązują nas z mocy prawa.
Ogólnie kontakt ze szkołą nie zajmuje w przypadku edukacji domowej wiele czasu, dlatego można wybrać nawet szkołę w najodleglejszych zakątkach Polski. Kolejnym etapem jest złożenie dokumentacji w wybranej placówce do końca maja. Z czym się to wiąże? Z tym, że 1 września rodzice sami zdecydują, jak i kto będzie uczył ich dzieci.

 

Paweł i Marzena Zakrzewscy
Źródło

W ostatnim czasie dużo mówi się o konieczności wychowania patriotycznego młodego pokolenia. Podkreśla się, że wzorem może być wychowanie pokolenia przedwojennego zawartego w haśle „Bóg – Honor – Ojczyzna”, które swą postawą w okresie wojny dało dowody umiłowania Ojczyzny. Spróbujmy pokazać, jak etos młodzieży był kształtowany w przedwojennych czasach.

Istotne jest zrozumienie idei etosu i pokazanie, jaki on miał wpływ na kształtowanie się patriotyzmu. Pozwalam sobie zaprezentować pewne odczucia zapamiętane z przedwojennych czasów.
Patriotyzm Polaka kształtował się w rodzinie, w szkole, w środowisku oraz w Kościele. Słowa polskie wynieśliśmy z domu. To najwięcej matka,  ojciec i rodzina uczyli nas polskiej mowy. To był pierwszy etap kształtowania naszej postawy patriotycznej. To dom rodzinny był fundamentem polskości. Język był piękny, prosty i czysty. Strofa W. Bełzy „Kto ty jesteś?  Polak mały” była pierwszym naszym katechizmem. W wielu rodzinach wspólne czytanie „Trylogii” Henryka Sienkiewicza było dalszym poznawaniem polskiego języka i pierwszą lekcją patriotyzmu. Z tej lektury poznawaliśmy dzieje naszego narodu i jego bohaterstwo.
Zadania rodziców i rodziny nie ograniczały się jedynie do nauczania języka. Od pierwszych lat życia kształtowano w nas uczuciowość, wiarę i szacunek dla starszych i zmarłych.


Odwoływano się do przeszłości rodzinnej, uświadamiano znaczenie pamiątek rodzinnych, regionalnych oraz narodowych. Zachęcano do życzliwości i grzeczności nie tylko do bliskich, ale i do obcych. Uświadamiano, że odstępstwa od zachowań, jakie obowiązywały w rodzinie, mogą być czymś złym. Braliśmy przykład z rodziców. To oni kształtowali w nas ambicję, abyśmy nie byli gorsi od innych dzieci, a nawet  abyśmy byli lepszymi. Ta ewentualna rywalizacja nie wykluczała życzliwości wobec tych, od których mieliśmy być lepsi.
Ważne było wyrabianie nawyku pomocy rodzicom, rodzeństwu czy nawet obcym ludziom i przekonywanie, ile dają satysfakcji i radości dobre uczynki. Wykazywano, że więcej jest warte być dobrym niż mieć coś, nawet najbardziej materialnie cennego. Oczywiście nie zagłuszało to naszego szacunku do trudu ciężkiej pracy rodziny dla jej utrzymania. Uświadamiano nam znaczenie sprawiedliwości i jak wielką wartością człowieka jest jego honor i godność. Uczono też pokory, ale nie służalczej, i ukazywano wartość tolerancji, ale nie dla zła. Stanowczością kształtowano nasze charaktery. Nie rozpieszczano nas, mieliśmy wyznaczane obowiązki, z których trzeba było się rozliczać.
Zachowania takie początkowo powtarzane z polecenia, później z coraz większym zrozumieniem, wnikały do naszej podświadomości i stawały się nawykami, zasadami moralnymi. Budowały nasz etos.
Istotne w naszej postawie było docenianie więzów krwi, braterstwa, poczucie wspólnoty, życzliwości i szlachetności oraz tzw. przywiązania do ludzi i otoczenia. Takie zachowania rozwijały się w coraz szerszym zasięgu: rodzina, sąsiedzi, środowisko koleżeńskie, zespół klasowy, szkoła, wieś, ulica, miasto region i cała Polska.
Powie ktoś, że to normalne zasady wychowania. Tak, to kiedyś były normalne zasady, którymi kierowała się większość rodzin i dziś tak właśnie powinno się wychowywać już najmłodsze pokolenie.
Kolejny etap kształtowania postawy młodzieży zasługującej na uznanie to wpływ środowiska. Rodzice mieli wpływ na dobór naszych kolegów i koleżanek. „Unikaj zabaw z tym lub z tamtym” - padały przestrogi. „Nie naśladuj go, bo jest ordynarny w słowach i w zachowaniu. Powstrzymuj go od złego. Broń słabszego”. Te przestrogi i zalecenia braliśmy sobie do serca, niestosowanie się do nich mogło przynieść wstyd nie tylko nam, ale i naszej rodzinie. Honor naszych bliskich był dla nas cenną wartością. W szczególnych przypadkach gotowi byliśmy do poświęceń, nawet dla tych, których nie ceniliśmy, jeśli spotykało ich nieszczęście lub jakaś krzywda. Nade wszystko czuliśmy więzy solidarności z grupą, klasą szkolną, rejonem zamieszkania. Koleżeństwo to nie tylko zabawy, w których obowiązywały zasady godnej rywalizacji, ale również życzliwość, słowność i ofiarność.
Szacunkiem otaczaliśmy nasze koleżanki, starając się im pomagać. Niewyobrażalne było przy nich użycie brzydkiego, ordynarnego słowa i reagowaliśmy stanowczo na nieodpowiednie zachowanie innych. Takie zachowanie w środowisku stawało się naszym nawykiem, „wchodziło nam w krew”.
Nasze pokolenie wspomina prawdziwą polską szkołę, dla wszystkich obowiązkową, powszechną, a dla wielu jeszcze i średnią. Nasi nauczyciele to byli prawdziwi nauczyciele z powołania! Życzliwi, troskliwi, przyjacielscy, sprawiedliwi, prezentujący wysoką godność i kulturę osobistą. Wyczuwaliśmy, że zależy im, abyśmy ich polubili. Byli dla nas wzorem od momentu przekroczenia progu szkolnego. Otaczaliśmy ich szacunkiem.
Sala klasowa robiła wrażenie panującym w niej porządkiem. Na czołowej ścianie krzyż - symbol wiary, oraz godło Polski – dumny, pełen godności, orzeł w koronie, zaś obok portret prezydenta Rzeczypospolitej i Marszałka Józefa Piłsudskiego, a w ostatnich latach przed wojną, też bohatera narodowego marsz. Edwarda Rydza-Śmigłego. Ten wystrój klasy zobowiązywał i przypominał, kim jesteśmy. Mobilizował do szacunku dla naszej Ojczyzny. Początek zajęć z modlitwą wywoływał nastrój skupienia. Dla takiej szkoły szacunek mieli też i nasi żydowscy koledzy i koleżanki. Bywało, że zostawali nawet na lekcjach religii. Odwzajemnialiśmy się im uznaniem dla ich wiary. Na uroczystościach szkolnych śpiewany hymn narodowy lub inne pieśni historyczne tworzyły podniosły nastrój, poruszały serca i napawały dumą.
Klasa przeważnie była to około 40-osobowa  gromada bliskich wiekowo uczniów. Na miarę możliwości starannie ubranych, w mundurkach, które były traktowane jako symbol wyróżnienia i godności. Kolor oblamówki oznaczał wyższy stopień szkoły. A tarcza na rękawie identyfikująca szkołę ceniona była jak zdobyty medal. Te zewnętrzne formy życia szkolnego zespalały. Czuliśmy więź nieomalże rodzinną. Honor naszej klasy był dla nas cenną wartością, podobnie jak w rodzinie. Koleżeństwo przeradzało się w braterstwo. Coraz bardziej czuliśmy potrzebę pomagania sobie wzajemnie, i to raczej nie przez ściągawki, ale wytłumaczenie, przypomnienie treści czasami trudnych lekcji. Nasi wychowawcy rozbudzali w nas ambicję najlepszych w nauce i sporcie. Nie wszyscy byliśmy jednakowo zdolni, czasami zdażały nam się zaniedbania, ale bardzo, bardzo nam było żal rodziców zasmuconych naszymi nie najlepszymi niekiedy wynikami w nauce.
Metodami nauczania na lekcjach były rzeczowe wyjaśnienia, rozumowe tłumaczenie w zakresie nauk ścisłych oraz płomienne wykłady z języka polskiego, z historii, a nawet i z geografii. Nie było przerzucania ciężaru samodzielnego poznawania wiedzy na ucznia w domu.  Treści podręczników czytaliśmy z zapałem, bo były pisane interesująco. Dobór lektur z przedmiotów humanistycznych  kształtował charaktery, rozbudzał naszą uczuciowość i poczucie godności narodowej, dumy, że jesteśmy Polakami.
Wielką rolę w kształtowaniu postawy moralnej odegrała literatura. Polska książka!  Analizowaliśmy i przeżywaliśmy losy bohaterów, którzy mogli być dla nas przykładem. Polska książka uczyła miłości Boga, Ojczyzny i ludzi. Z niej poznawaliśmy dzieje naszego Narodu, ona mówiła o zmaganiach Polaków z wrogiem w okresach wojen, niewoli i zaborów.  Po takich  lekcjach „wyrastały nam skrzydła miłości” dla Polski. Słowa "Roty" Marii Konopnickiej „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…” robiły wrażenie nawet na chłopakach udających „twardzieli”. Takie przeżywanie treści pieśni patriotycznych kształtowało ducha narodowego. Narastało w nas również przekonanie, że nasza flaga  „biało-czerwona” jest najpiękniejsza i godna największego szacunku.
Uspołecznianie to ważne ogniwo wychowania szkolnego. Należeliśmy do harcerstwa, do PCK, do „Sodalicji”, do „Przyjaciół Przyrody” czy chóru  szkolnego. Idee tych organizacji  braliśmy do serca. To wszystko przybliżało nam Polskę. To był kolejny etap wzbogacania i  umacniania naszego etosu. Przedwojenna polska szkoła naprawdę kształtowała patriotyzm.
Wiarę przejmowaliśmy od rodziców. Najpierw była zachęta, później przypominanie i wdrażanie do obowiązku modlitwy, do obowiązku uczestniczenia we Mszy św. w niedzielę i święta. Nad naszymi łóżkami wisiał symbol wiary, na szyi obowiązkowo medalik od Pierwszej Komunii Świętej. Czuliśmy potrzebę zdjęcia czapki przed krzyżem lub przydrożną kapliczką. Z księdzem jako prefektem stykaliśmy się na co dzień w szkole. Nie tylko na lekcjach religii, ale i w serdecznych rozmowach w czasie przerw. Zdarzało się, że nawet grał z nami w piłkę.  Lekcje religii były zawsze ciekawe, wspierane przykładami z życia i częstym odwoływaniem się do patriotyzmu. Bywało, że kapłan, aby zainteresować losami bohaterów, którzy mogli być dla nas wzorem Polaka, czytał fragmenty lektur. Lubiliśmy naszych prefektów.
Kościół. W miarę dorastania czuliśmy potrzebę uczestniczenia w nabożeństwach, a nawet wstąpienia do kruchty „na Zdrowaśkę”. Udział w życiu religijnym stawał się dla nas potrzebą duchową. Na Mszę św. szliśmy zorganizowani sprzed budynku szkolnego. Szczególnie zapadały nam w serca nabożeństwa związane ze świętami narodowymi i rocznicami.
A do „herbaciarni na kremówki” chodziliśmy dopiero po maturze…. I nigdy nie słyszeliśmy „róbta co chceta”. Tak więc rodzina, środowisko, szkoła i Kościół budowały etos, kształtowały nasze zachowania, których wynikiem był nasz patriotyzm. Gdy Niemcy i Związek Radziecki napadli na Polskę w 1939 r., wcześniej zanim zaciągnęliśmy się najliczniej pod sztandary konspiracji Armii Krajowej, nosiliśmy już w sercach hasła: „Bóg – Honor – Ojczyzna".
Tysiące z nas sprawdziło się w walce z najeźdźcami. Jakże wielu bohatersko poległo na polu walki. Teraz czcimy Ich pamięć…
Są to  refleksje, które młodym może pomogą zrozumieć, że etos to nie jednorazowy ładunek moralny, który w jakiś magiczny sposób się otrzymuje. Trzeba było pokazać mozolne kroki w kształtowaniu i formowaniu etosu, by zrozumieć jak w naszej świadomości powstał ów honorowy, zaszczytny „obyczaj” obowiązku miłości Ojczyzny.
Czy możliwe i konieczne jest dzisiaj kształtowanie takiej postawy? Tak! Jako Polacy wciąż mamy obowiązek troszczyć się o współziomków, o naszą ziemię rodzinną – ojcowiznę, czyli ogólnie mówiąc - o naszą Ojczyznę. Zawsze widzieć ją wolną i suwerenną, widzieć ją żyjącą zgodnie z zasadami Bożymi, cieszyć się jej sukcesami, a smucić jej niepowodzeniami, bronić jej honoru i godności, być dumnym nie tylko z przeszłości, ale i teraźniejszości, mieć wolę jej obrony nie tylko słownie, ale gdyby zaszła potrzeba to i czynnie, chcieć pracować dla jej dobra i chwały. Z każdej cząstki naszego etosu, a powtórzonego przez młodzież, wyrastać będzie patriotyzm! Jest on dziś na miarę polskiej racji stanu.  Unia nie zastąpi nam ojczyzny. W tym unijnym „zjednoczeniu”, przykładowo, Niemcy i Francuzi mają swoje poczucie narodowe, a więc i my też mamy takie samo prawo do naszej polskości.
Tym opracowaniem chciałem pomóc w zrozumieniu, jakie są podwaliny, źródła naszego etosu i  wynikającego z niego patriotyzmu. Równocześnie składam hołd naszym Rodzicom, Nauczycielom,  Kapłanom katolickim i innych wyznań za to, że nas tak żarliwie wychowywali.

Józef Rell

Autor był żołnierzem Szarych Szeregów, walczył pod pseudonimem "Klon", jest członkiem Komisji ds. Historii, Wydawnictw i Pamięci Narodowej Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej.